Rzeka Glomma i jej rozlewiska – trip do Norwegii

Początek przygody – droga do Norwegii
Pod koniec czerwca tego roku wybraliśmy się razem z grupą znajomych na wędkarską wyprawę nad największą rzekę w Norwegii – Glommę. Była to moja pierwsza, typowo wędkarska podróż za granicę w poszukiwaniu wielkich ryb. O łowisku nie wiedzieliśmy zbyt wiele, więc ciężko było dopasować i dobrać idealny sprzęt, który dobrze sprawdzi się na tamtych wodach. Mówiąc krótko – wzięliśmy po prostu wszystko: od lekkich wędek okoniowych, kończąc na bardzo mocnych kijach castingowych. Wiedzieliśmy tylko, że naszym celem będą szczupaki, sandacze oraz okonie.
Podróż zaczęliśmy już w Szczecinie. Załadowaliśmy cały sprzęt – wędki, torby, przynęty i podbieraki – i ruszyliśmy busem do Świnoujścia, gdzie czekał na nas prom. Płynęliśmy przez jakieś 8 godzin do Ystad. Następnie do celu zostało nam przejechanie całej Szwecji, aby dotrzeć do miejsca docelowego, które znajdowało się w Norwegii niedaleko Oslo. Podróż przez Szwecję zajęła nam około 7 godzin jazdy – nie ukrywam, nie była to lekka przeprawa. Cały bus był „zawalony” pod sam dach naszym sprzętem, wędkami, torbami, jedzeniem oraz wszystkim, co przydatne na taką wędkarską przygodę, więc miejsca dla osób siedzących nie było zbyt wiele.
Pierwsze spotkanie z Glommą
Po bardzo męczącej trasie w końcu ukazuje się nam ten widok – jest! Piękna, wielka, szeroka, z zapierającymi dech w piersiach krajobrazami – rzeka Glomma. Dojeżdżamy na miejsce, poznajemy właściciela bazy, zamieniamy kilka słów i już nie możemy doczekać się pierwszego wypłynięcia. Każdy z nas w moment zapomniał o zmęczeniu – najważniejsze było szybkie „ogarnięcie” i ruszamy nad wodę oddać pierwsze rzuty.
Z naszego domku, który znajdował się na lekkim wzniesieniu, rozlegał się majestatyczny widok na całe łowisko – była to potężna, wielka i dzika rzeka. Dziesiątki kilometrów wody do obłowienia, ogromna i szeroka rzeka, od której odchodziło – można powiedzieć – „jezioro”, w którym, jak się później okazało, skrywały się potężne ryby.
Na miejsce dojechaliśmy w godzinach popołudniowych, więc po rozpakowaniu zostało nam jeszcze kilka dobrych godzin łowienia. Nie tracąc czasu, zaczerpnęliśmy trochę wiedzy od właściciela bazy Norfish: gdzie pływać, jakich przynęt używać, jakie miejsca sprawdzić i gdzie mniej więcej możemy spodziewać się ryb. Zostało tylko powiązać wędki, zamontować elektronikę i ruszać nad wodę.

Pierwsze godziny na wodzie – walka z żywiołem
Na miejscu mieliśmy do dyspozycji trzy łodzie Semper 440XT. Już na trasie ustaliliśmy, kto z kim pływa i jaki preferuje styl łowienia. Rzeka była ogromna, dlatego ja z Michałem nastawiliśmy się na początku na łowienie z systemem live, czyli tzw. latarką. Dzięki temu mogliśmy szybko sprawdzić tę wielką wodę, namierzyć pierwsze ryby, a potem kombinować dalej. Chłopaki z pozostałych łódek wybrali klasyczne łowienie z ręki, bez pomocy echosondy, na blacie usłanym zielskiem, o którym wspomniał właściciel bazy.
Na pierwsze ryby nie musieliśmy długo czekać. Chłopaki dosłownie chwilę po wypłynięciu podsyłali nam fotki metrowych szczupaków, które pięknie brały na półtorametrowej wodzie usłanej bujną roślinnością. U mnie i Michała nie było tak kolorowo na początku. Popłynęliśmy kilka kilometrów dalej, na wytypowany przez nas obszar wody, w poszukiwaniu pierwszych dużych, toniowych ryb.
Panujące tam warunki nie należały do łatwych. Przeważnie wiał dość silny i porywisty wiatr, który znacznie utrudniał napływanie i dobre podawanie przynęty. Chłopaki wysyłali kolejne fotki pięknych ryb, a my dalej walczyliśmy z żywiołem. Klasyczne łowienie z ręki w takich warunkach było dużo łatwiejsze – tym bardziej w miejscu, gdzie było bardzo dużo ryb. My natomiast uparliśmy się na „latarkę” i nie chcieliśmy odpuścić.
Przełamanie – wielkie szczupaki z toni
Po kilku godzinach opanowaliśmy dobre napływanie, dobre podawanie i w końcu worek z rybami rozwiązał się również u nas. Łowiliśmy piękne, grube toniowe szczupaki, jednego za drugim. Pod koniec pierwszego dnia wszyscy szczęśliwi spłynęliśmy wieczorem do bazy, aby zjeść posiłek, wymienić się doświadczeniami i przygotować plan na resztę dni.

Dostosowanie sprzętu – wnioski po pierwszym dniu
Kolejny dzień zaczęliśmy od przezbrojenia wędek i selekcji przynęt, aby na łódce znajdowały się tylko i wyłącznie najbardziej potrzebne rzeczy. Zrezygnowaliśmy z lekkich wędek, małych przynęt oraz delikatnych plecionek. Już po pierwszym dniu wiedzieliśmy, że to będzie ciężkie i grube łowienie. Poprzedniego dnia złowiliśmy kilka szczupaków w granicach 100 cm, które na kijach do 100 g wyrzutu były momentami nie do zatrzymania, więc od razu odstawiliśmy delikatny sprzęt.
Moim wyborem przy takim łowieniu był niezastąpiony kij od Westina – W3 Hybridcast do 120 g wyrzutu, połączony z multiplikatorem również od Westina – W6 BC 301. Takim zestawem łowiłem cały tydzień, przerzucając kilkadziesiąt ryb w granicach metra długości. Nigdy mnie nie zawiódł podczas zacięcia oraz holu ryby.
Drugi zestaw, którym się posługiwałem bardziej z myślą o sandaczach, to kij od Savage Gear – SG8 Pelagic do 80 g wyrzutu, połączony z multiplikatorem Shimano Curado 201. Tego zestawu używałem do łowienia sandaczy metodą wertykalną. Przynęty, jakich głównie używaliśmy, to były duże jaskółki w granicach 20 cm. Najwięcej ryb udało nam się skusić na niezawodnego Twinteeza Pelagic 18 cm od Westina. Kolor raczej nie miał dużego znaczenia, ponieważ większość ryb łowiliśmy z prawie 10 metrów głębokości.
W pogoni za sandaczami
Po drugim dniu łowienia każdy miał już na koncie piękne szczupaki i można było zacząć pływać dalej oraz kombinować z łowieniem. Jak wcześniej wspomniałem – woda była ogromna, czasem na jedną miejscówkę płynęliśmy około godziny. Po „przerzuceniu” kilkudziesięciu dużych szczupaków pora była zająć się sandaczami. Słyszeliśmy, że można złowić tam potężne ryby, lecz było to bardzo trudne. Łowisko było zdominowane przez szczupaki. Kilka sandaczy udało nam się skusić, ale nie były to imponujące sztuki.
Od miejscowych słyszeliśmy, że sandacze łowi się tam przeważnie metodą drop-shot, na bardzo ciężkim obciążeniu – sięgającym czasem 80–100 g – ponieważ uciąg był w tych miejscach bardzo mocny. Po kilku próbach i złowieniu kilku niedużych sztuk odpuściliśmy całkowicie sandacze, ponieważ łatwo nie było, a metrowe szczupaki były na wyciągnięcie ręki. Wybór był prosty – łowimy szczupaki i szukamy jednej wielkiej ryby.

Codzienna rutyna i kolejne sukcesy
Z dnia na dzień było coraz lepiej. Codziennie na naszej łodzi lądowało kilka lub kilkanaście ryb w przedziale 90–100 kilku cm. Szczupaki tam zachowywały się zupełnie inaczej niż u nas w Polsce. Jak już namierzyliśmy rybę, wystarczyło dobrze podać przynętę, a ta po chwili znikała w potężnej paszczy szczupaka. Były to ryby nieprzełowione, agresywne i bardzo silne. Czasem hol metrowej ryby trwał dobrych kilka minut – nawet na tak mocnych kijach i plecionkach.
Odpoczynek od elektroniki – łowienie „na zielsku”
Każdego dnia łowiliśmy kolejne piękne ryby, ciesząc się z holi i widoków, jakie dostarczała rzeka Glomma. Kilka chwil spędziliśmy również na klasycznym łowieniu na „zielsku”, aby trochę oderwać się od elektroniki. Złowiliśmy kilka fajnych szczupaków – o dziwo, większość z nich reagowała wyłącznie na przynęty z twisterem, zamiast klasycznego kopyta. Tutaj najbardziej sprawdzały się nam „Guppie” od Strike Pro oraz klasyczny Westin BullTeez Curltail bez obciążenia, ponieważ było bardzo płytko. Fajne, mocne, atomowe brania z płytkiej wody też potrafią dostarczyć niesamowitych emocji, lecz jednak czegoś nam brakowało. Z wody wyjeżdżały piękne ryby, największa w okolicach 110 cm.

Polowanie na wielką rybę- szczupak 124 cm
Po takim łowieniu stwierdziliśmy z Michałem, że mamy już wystarczającą ilość pięknych ryb na koncie, ręce bolały od holi, więc czas lecieć na głęboką wodę, w poszukiwaniu jednej wielkiej ryby. Przedostatni dzień łowienia – szybka decyzja, że zostajemy na wodzie dłużej niż zwykle. Przeważnie spływaliśmy wykończeni około godziny 20, tego dnia zostaliśmy trochę dłużej.
Mija godzina za godziną, przeczesujemy toń. Jest grubo po 22, Michał namierza wielką toniową rybę. Stoi w idealnym miejscu, na dobrej głębokości. Chwila zastanowienia, podaje przynętę i po chwili następuje piękny strzał. Słyszę tylko głośne „siedzi!”. Od razu chwytam za podbierak i czekam na rybę.
Hol, o dziwo, trwał dość krótko – około minuty. Dziwne, bo poprzednia ryba, złowiona pół godziny wcześniej, walczyła 2,5 minuty, a mierzyła 97 cm. Przez chwilę myśleliśmy, że nie będzie to aż tak ogromny szczupak, jak wyglądał na echosondzie. Jednak w momencie, gdy pokazała się paszcza ryby, nie mogliśmy uwierzyć w jej rozmiary.
Podbieram rybę Michałowi, wrzucamy ją na łódkę, rozkładamy miarkę i mierzymy. Była to ogromna sztuka – miara pokazała 124 cm długości. Po tej chwili nie potrzebowaliśmy już nic więcej. Po takie ryby tu przyjechaliśmy – i się udało.
Powrót do Polski – podsumowanie przygody
Ze spokojem wróciliśmy na bazę, opowiedzieliśmy sobie jeszcze kilka historii z tej tygodniowej przygody, pochwaliliśmy się złowionymi okazami i z uśmiechem na twarzy wróciliśmy do Polski.
Tym oto sposobem kończę swoją opowieść o tripie nad rzekę Glommę w Norwegii. Jeżeli ktoś z Was chciałby spróbować swoich sił na zagranicznych łowiskach – polecam z całego serca. Piękne widoki, piękne i waleczne ryby oraz, co najważniejsze, spokój. Bez tej wędkarskiej presji, jaka jest u nas w Polsce. Jeżeli zastanawialiście się kiedyś nad wyjazdem na ryby za granicę – nie zwlekajcie, jedźcie, a będziecie łowić piękne okazy.
